Jesteśmy tym, o czym myślimy, że jesteśmy

Rozmowa z prezenterem telewizyjnym Karelem Voříškiem o dzieciństwie na dworcu kolejowym, dziennikarstwie jako żywym organizmie, sztuce słuchania – a także o tym, że „przeszłość to bzdura a przyszłość to Koryntu córa“

Pytania zadaje Milan Ohnisko

Urodził się pan w Slanym. Z jakiej rodziny pan pochodzi?

Urodziłem się wprawdzie w Slanym, ale tam była tylko porodówka. Z niej mama zabrała mnie do Kamiennego Mostu pod Kralupami nad Wełtawą, czyli do takiej małej wioski. Mówiliśmy na nią „Kameňák” – może nawet dobrze się stało, że później Zdeněk Troška ukradł ten termin i użył w swoich wielkich filmach. Dorastałem tam aż do pierwszej klasy, było cudownie. Babcia miała duże gospodarstwo, lubię je wspominać.

Później przeprowadziliśmy się do Kralup nad Wełtawą, gdzie chodziłem do szkoły podstawowej im. J. A. Komenského. Miałem ogromnego farta, że mama pracowała jako kucharka w szkolnej kuchni. Jednocześnie było to też przekleństwo, bo znała wszystkich nauczycieli o moich grzeszkach i łajdactwach dowiadywała się z pierwszej ręki.

Jeśli pan pozwoli, zadam takie typowe pytanie. Jakie było pana dzieciństwo?

Pytanie typowe, ale odpowiedź trudna. Ponieważ im bardziej oddalam się od dzieciństwa, tym bardziej je idealizuję. Więc tak z marszu, odpowiem panu, że wszystko było skąpane w słońcu. Choćby dlatego, że dorastałem mieszkając z rodzicami u babci – a babcia była pracowniczką kolei. Prawie całe swoje życie przepracowała na dworcu w Kralupach nad Wełtawą. Byłem więc dworcowym dzieckiem, kochałem kolej i kocham ją do teraz. Babcia zabierała mnie do pracy, miałem płaską czapkę zawiadowcy, dostałem oryginalne szczypce i gdy jeździliśmy z babcią z pracy do domu, wujkowie i ciocie konduktorzy pozwalali mi czasem dziurkować pasażerom bilety. Dziś chyba już by się tak nie dało.

Chciałbym pana spytać, kim chciał pan zostać, gdy był chłopcem, ale odpowiedź jest – zdaje się – oczywista.

(śmiech) Zawiadowcą oczywiście! Ale miałem też zupełnie normalne marzenia, że zostanę prezydentem albo śmieciarzem.

Co jeszcze interesowało pana w dzieciństwie?

Miałem szczęście, że tata zachęcał mnie do czytania. Od małego miałem więc do czynienia z książkami. Moje zupełnie pierwsze wspomnienie jest takie, że w lecie w trakcie wakacji leżę w ogródku u babci, z nazrywaną górą agrestu – uwielbiałem go i uwielbiam go do dziś, tak samo jak truskawki – czytając przy tym powieść przygodową Walentina Katajewa Samotny żagiel. Nie wiem dlaczego przypomina mi się akurat to, może zew podróży i idylla jednocześnie.

A dziecięca banda?

Tak, mieliśmy bandę, bawiliśmy się w Indian, w policjantów i złodziei, eksplorowaliśmy okolicę…

Pana dzieciństwo to tylko idylla?

Nie zawsze. Ale człowiek ma tę dobrą cechę, że wypiera złe rzeczy. Przypomina mi się jednak rzecz. Gdy byłem jeszcze mały dzieckiem, uszczypnął mnie gąsior. Opowiadałem to później na lekcji w 1 klasie, a oni myśleli, że to prowokacja wobec ówczesnego pierwszego sekretarza (gra słów – gąsior to po czesku husák a pierwszym sekretarzem był ówcześnie Gustav Husák – przyp. tłum.).

I jeszcze jedna rzecz. Poszedłem do szkoły prawie rok wcześniej. Nie żeby to stanowiło jakąś traumę, ale wciąż – czy w podstawówce, czy w szkole średniej lub na studiach – zawsze musiałem coś nadganiać. Byłem najmłodszy i pewnie musiałem się najbardziej starać. Chyba dlatego tak ciągnęło mnie przed kamerę…

Wspomina pan o gimnazjum. Czym zajmował się pan wtedy w wolnym czasie?

Założyłem teatrzyk uczniowski, w którym niczego nie pozostawiłem przypadkowi. Pisałem sztuki, reżyserowałem je, grałem w nich główne role. Występowaliśmy dla dzieci, tak więc repertuar tworzyły albo nasze próby pisania bajek, lub też sięgaliśmy po sprawdzonych autorów, takich jak Stanislav Oubram i jego Potwór Bublifuk.

Co spowodowało, że nie został pan przy teatrze, skoro był pan już w niego mocno wdrożony?

(śmiech) Jak powiedział Woody Allen: „Jeśli chcesz rozbawić Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Chciałem oczywiście pójść na wydział teatralny, ale moi mądrzy rodzice delikatnie pokierowali mnie w inną stronę.

Na Uniwersytet Karola, prawda?

Tak. Chciałem iść na prawo albo na filozofię. Jako pierwszą wybrałem filozofię. Powiedziałem sobie, że przyjmują tam mało ludzi, więc to dość mało prawdopodobne, że przyjmą akurat mnie, ale stało się. To było pięć pięknych lat.

Tam też prowadził pan teatr, czy ten etap się skończył?

Próbowałem zajmować się teatrem, ale nic z tego nie wyszło, ponieważ górę wzięło kolorowe życie studenckie.

W którym momencie, lub w jakich okolicznościach zdał sobie pan właściwie sprawę z tego, że chce być prezenterem i nikim innym?

Pamiętam, że gdy byłem małym chłopcem, mieliśmy u babci taki mały czarno-biały telewizor i ja zakochałem się przez niego w Štěpánce (Štěpánka Haničincová, aktorka, scenarzystka, dramaturżka i prezenterka telewizyjna, która była idolką kilku pokoleń czeskich widzów – przyp. MO). To w sumie zabawne, bo z Honzą (aktor Jan Přeučil, mąż Štěpánki Haničincovej – przyp. MO) jesteśmy przyjaciółmi, więc koło się zamknęło. Napisałem z nim nawet książkę Nie bać się i mówić. Jest o tym, jak dojrzeć do radzenia sobie z tremą i publicznymi wystąpieniami.

Jako mały chłopiec też kochałem się w Štěpánce.

A niech to! Diabełek Bertík, Lorinka… Też się w niej podkochiwałem i marzyłem sobie, że byłoby fajnie pracować w telewizji. Nie wiedziałem jednak, jak się tam dostać, bo myślałem, że ci wszyscy ludzie w tym telewizorze mieszkają. Zachodziłem też w głowę, co zrobić, żeby nie rosnąć. Później zrozumiałem w końcu, jak to jest i spotkałem Štěpánkę na festiwalu filmowym dzieci i młodzieży w Kralupach nad Wełtawą. O czym zresztą wspominam w tej naszej książce z Honzą Přeučilem Nie bać się i mówić. Poprosiłem wtedy Štěpánkę, żeby mnie wciągnęła do bazy dzieci w telewizji. Ona mi to obiecała, wzięła moje zdjęcie, ale dalej nie zadziało się nic. Ale nie wyrzucam jej tego.

W każdym razie to był ten moment „zasiania ziarna”. A gdy w roku 1983 dostałem się na studia, Telewizja Czechosłowacka rozpisała akurat konkurs na stanowisko prezentera programu. Powiedziałem więc sobie, spróbuję – jak się nie uda, to chociaż zobaczę jak to tam wygląda i będę miał o czym opowiadać na imprezach. Zamiast tego udało mi się przejść przez wszystkie etapy konkursu i razem ze Stáňą Lekešovą i kilkoma innymi zacząłem nadawać z Kavčích Hor.

Ale to mi nie wystarczyło, więc oprócz studiów zacząłem jeszcze pracować w redakcji publicystycznej i dokumentalnej u Boženy Jirků przy serii Vysílá studio Jezerka (Nadaje studio Jezerka – przyp. tłum.), gdzie kręciłem różne reportaże i wywiady. A jakby tego było mało, po roku 1989 zaczęliśmy z kolegą Martinem Králíčkiem prowadzić działalność reklamową, współpracowaliśmy z dziennikiem ogłoszeniowym Annonce, który był wtedy na topie. Pracy przybywało, więc w roku 1992 odszedłem z ČT i poświęciłem się biznesowi. Zostałem też dyrektorem pewnego dużego wydawnictwa i księgarni, w której ówcześnie znajdowała się pierwsza w Pradze kawiarenka internetowa. Później byłem przez krótki czas dyrektorem handlowym pewnej agencji PR.

Ale jak mówi klasyk Vladimír Železný, telewizja jest jak narkotyk. Zobaczyłem w spocie reklamowym, że Nova szuka prezentera wiadomości, więc pomyślałem, dlaczego nie? O Novej wszyscy wtedy mówili, kusiło mnie, żeby zobaczyć to wszystko z bliska. I znów przechodziłem przez duży nabór, chyba największy w moim życiu – i znów mnie wybrali. Najpierw robiłem wiadomości popołudniowe, na zmianę z Denisą Kapitánčikovą i Daną Makrlíkovą. A w 1999 rok zacząłem wraz z Nicol Lenertovą prowadzić główne wydanie wiadomości.

Czym to wszystko różniło się od Czeskiej Telewizji?

Po prostu wszystkim. Trafiłem do wiadomości, spełniło się moje marzenie. W tym roku mija dwadzieścia pięć lat, od kiedy prowadzę wiadomości i nadawanie na żywo nigdy nie przestało mnie bawić. To duża dawka adrenaliny i uczucie odpowiedzialności, żeby niczego nie popsuć sobie ani ludziom wokół.

Dlaczego zniknął pan z Novej?

Ponieważ w mediach pojawiły się oskarżenia, że w latach osiemdziesiątych byłem tajnym współpracownikiem StB (czechosłowacki odpowiednik UB – przyp. tłum.), co nie było prawdą i sąd oczyścił mnie później całkowicie z zarzutów.

Jak pan to przeżywał?

Emocjonalnie to było niezmiernie ciężkie. Wspominam o tym w książce Štěstí se dá naučit (Szczęścia da się nauczyć – przyp. tłum.). Piszę tam o tym, jak radziłem sobie z lękami i obawami, które nieobce są każdemu człowiekowi, ale jednych są w stanie posiąść i zniszczyć, a innych nie. W trudnym okresie przyszła oferta z Primy. W tym roku mija już dziesięć lat, odkąd z Klárą Doležalovą prowadzimy wiadomości w Primie a teraz także w CNN Prima News.

Co jest najtrudniejsze w pracy prezentera?

To dobre pytanie – a chyba nikt mi go jeszcze nie zadał. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl (a zawsze stawiam na to, co przychodzi mi do głowy jako pierwsze, najczęściej to jest właśnie właściwe), to to, by nie ulegać własnej ważności. Bo jesteś tam prezenterem i wszystko jedno, czy czytasz wiadomości czy robisz coś na żywo: nie jesteś tam za zasługi. Jak wynika wprost z tego słowa, prezenter powinien w jakiś sposób prezentować treści, panować nad nimi, trzymać je ryzach i nimi kierować. Niestety, niektórzy prezenterzy w sposób dość oczywisty wpadają w pułapkę swojej ważności. To jest coś, czego nie lubię. Przede wszystkim nie wywyższać się nad widzem!

Dlatego na przykład podoba mi się, jak Karel Šíp robi Všechnopárty. To taki styl prowadzenia, w którym prezenter jest lekki w tle i nie narzuca się. Gra, w dobrym znaczeniu, taką trochę ofermę, dzięki czemu wyciąga z gości maksimum. Pokazuje: jestem wprawdzie Karlem Šípem i jestem gwiazdą; ale teraz gwiazdą jesteś ty, nawet jeśli nie jesteś tak znany nie masz za sobą takiej historii jak ja. A dzięki temu, że nie wpada w pułapkę swojej własnej ważności, potrafi też żartować z samego siebie.

Warunkiem tego, co pan opisuje, jest chyba to, co określiłbym jako świadome lub mądre traktowanie samego siebie. Jaki ma pan lek na dumę? Okazji do dumy ma pan na pewno codziennie mnóstwo, wystarczy spojrzeć na ludzi, którzy patrzą na pana z podziwem teraz w kawiarni…

Człowiek może wpaść w dumę w każdej sytuacji i wieku. Ale ogromnie ważne jest, kim otaczasz się w życiu. Komu ufasz, gdy ci powie: „Weź, nie świruj!”, nie w celu zrobienia ci przykrości, ale raczej w trosce o ciebie.

Ja na szczęście mam wokół siebie takich ludzi. To moja siostra Jana, która jest Strzelcem, tak samo jak mój partner Vláďa. Strzelce są niesamowicie bezpośrednie, powiedzą ci wszystko prosto z mostu. Musiałem sobie zawsze jakoś z tym radzić, ale widziałem, że ani jeden z moich dwóch Strzelców nie ma złych intencji. Ważne jest więc, by mieć obok siebie taką zewnętrzną autorefleksję. Dlatego że człowiek niesamowicie łatwo ulega temu, że jest najlepszy, że jest king i nikt nie będzie mu nic gadał.

Co było takim momentem, który ukierunkował pana na taką autorefleksję i w ogóle zainteresowanie głębszymi aspektami życia?

Pierwszy moment miał miejsce koło trzydziestki, gdy waga przeskoczyła mi na trzy cyfry. Siostra Jana powiedziała mi wtedy: „Jesteś gruby! Musisz coś z tym zrobić!”. Ona ćwiczyła w tym czasie aerobik, więc razem z nią i ze szwagrem zacząłem chodzić na siłownię i zacząłem nad sobą pracować.

Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę ważne jest, jakimi ludźmi się otaczasz i jak potrafisz ich słuchać. Wielu potrafi tylko „mówić, mówić, mówić”, ale mało kto potrafi „słuchać, słuchać, słuchać”. Staram się nie zamykać na żadne poglądy. Szczególnie w dzisiejszych czasach wydaje mi się to potrzebne, ale szereg ludzi tego nie potrafi i tylko jeden pogląd uznają za właściwy, nie rozpatrując go w odniesieniu.

Moi ukochani Toltekowie powiadają: „Słuchajcie, ale bądźcie sceptyczni”. Swoją drogą, życzyłbym sobie, żeby tym zdaniem rozpoczynały swoje wiadomości wszystkie stacje na całym świecie. (śmiech) Lubię słuchać, chętnie posłucham czyjejś opinii i nie mam problemu, by się z nią utożsamić, jeśli wydaje mi się ona sensowna. Na przykład koleżanka chciała spróbować reiki, więc ja też spróbowałem i zrobiliśmy razem dwa pierwsze stopnie treningu. Nie wszystko się uda, ale ważne jest, by wciąż czegoś próbować…

Wróćmy jeszcze na chwilę do pracy prezentera… Jak wyglądają pana przygotowania? Co dzieje się wcześniej?

Przede wszystkim „samo życie” musi napisać wiadomości. Coś musi się stać. A później w redakcji ogromny zespół fajnych ludzi, specjalistów z różnych dziedzin, zajmuje się już obróbką. My prezenterzy wchodzimy do gry dopiero po południu, w scenariuszu punktowym widzimy, co będzie nadawane, zapoznajemy się z nakręconymi reportażami, zarówno z warstwą tekstową, jak i video.

Powiedziałbym, że praca prezentera wiadomości polega na tym, że nie tylko czyta słowa, które ktoś mu tam napisał, ale że przygotowuje sobie te teksty sam – przynajmniej my z Klárą pracujemy w ten sposób. Ponieważ każdy człowiek używa innych słów, inaczej buduje zdania i w ogóle ma swój własny styl wyrażania, może coś powiedzieć, a czegoś by nigdy nie powiedział… Z punktu widzenia zrozumienia poszczególnych wiadomości ważne jest również to, żebyśmy konspekty pisali sobie sami, po konsultacji z redaktorami i szefami wydania.

Gdy tak pana słucham, to mógłbym powiedzieć, że wyobrażenia wielu ludzi, że prezenterzy są tylko jakimiś „czytaczami” są całkowicie mylne.

Cóż, każdy przypadek jest inny. (śmiech) Nie widzę tego, w jaki sposób przygotowują się pozostali koledzy w różnych telewizjach i mediach, ale ja swoje teksty piszę samodzielnie, na podstawie koncepcji autora reportażu. Podczas przeróżnych wykładów, seminariów czy konsultacji indywidualnych na temat siły przekonywania, każdorazowo podkreślam: „To, co mówicie innym, przygotowujcie sobie sami. Bo jeśli tylko czytacie coś, co napisał ktoś inny, to nie jesteście wy”. Samodzielne przygotowanie sprawia, że w naszym wystąpieniu obecna jest wiarygodność.

Pamięta pan, kiedy ostatni raz był pan stremowany?

Tremę mam do dziś. Ale to nie jest ta trema, która paraliżuje, wywołuje kluskę w gardle, robi się od niej ciemno przed oczami i człowiek nie może sobie niczego przypomnieć – takiej tremy nie miałem już długo. Mówię raczej o tremie, jako poczuciu odpowiedzialności: żeby człowiek nie zepsuł wszystkiego sobie oraz zespołowi ludzi, którzy przygotowują wydanie wiadomości czy inne wydarzenie. I ciekawe jest to, że ilekroć mówię sobie „To będzie bułka z masłem, pójdzie gładko”, to zawsze coś się stanie. To czerwone światełko powinno migać zawsze…

Zdarzyło się panu na żywo jakieś duże faux pas?

Wspominałem już o moim byłym dyrektorze w Novej Vladimírze Železnym. Gdy jako wschodzące gwiazdy zaczynaliśmy z wiadomościami, on zawsze mówił: „Koledzy, wiadomości może czytać nawet wytresowana małpa”. A my odparowywaliśmy: „Panie dyrektorze, to niech to w takim razie czytają te tresowane małpy. Co w ogóle my tu robimy?”. Ale on się nie dawał: „Dobrego prezentera poznacie po tym, jak zareaguje, gdy coś się stanie. Nie możecie na żywo skamienieć i wybałuszać oczy w nadziei, że ktoś wam pomoże. Nikt wam nie pomoże. Dobry prezenter musi umieć podjąć decyzję”. My na to: „A jeśli podejmiemy złą decyzję?”. Ale Vladimír Železný znów nas zgasił: „Nie ma złych decyzji. Jedyna zła decyzja to brak decyzji”.

I na żywo takie coś się może stać. Widzisz, że idzie coś innego niż to, co miało pójść, więc musisz umieć za to przeprosić i coś powiedzieć. Albo zdarzyło mi się – ale to naprawdę wyjątkowo –  że w uchu, w którym miałem słuchawkę trwa odliczanie ostatnich sekund a tu nagle odzywa się reżyser: „Wtopa, nie ma tego reportażu, nadamy coś innego, przypomnij sobie tekst ze studia albo po prostu coś powiedz!”.

To muszą być straszne nerwy…

To są nerwy. Pięć sekund, cztery, trzy, dwie – a teraz mig i trzeba coś powiedzieć. Ale jak piszę w swoich książkach o przemawianiu do ludzi: Najważniejsze, by się w tym nie pogubić. Mój ulubiony grafik, Vladimír Komárek miał w zwyczaju mówić: „Tylko krótka wizyta sprawia radość”. Napisał to nawet na drzwiach swojego domu w Semilach. A ja mówię: „Tylko krótkie wystąpienie jest fajne”. Nie plątać, mówić krótko i zwięźle. Grać z widzem w otwartą grę.

A nie zdarzyło się nigdy, by na przykład gość wyprowadził pana z równowagi, choćby swoją głupotą?

(śmiech) Ma pan na myśli hasło, że nie ma głupich pytań są tylko głupie odpowiedzi? Są goście, którzy przepytywani w studiu, robią się agresywni, zwłaszcza, gdy nie umieją odpowiedzieć. Ale prowadzącemu nie wolno zniżać się do ich poziomu. To chyba Werich powiedział: „Gdy człowiek kłoci się z głupcem dłużej, niż pół minuty, to potem kłócą się już dwaj głupcy”. I tak to właśnie jest. Bo ty jesteś prowadzącym, nadajesz kierunek, zadajesz pytania, które masz przygotowane, do tego pytania uzupełniające w zależności od sytuacji – ale twoja twarz nie może niczego komentować. Uważny widz może z niej łatwo wyczytać co na temat gościa czy danej wiadomości myślisz. A to moim zdaniem bardzo źle. Wiadomości mają przekazywać informacje, a ty widzu, musisz sobie je przetworzyć sam..

Co jest w prowadzeniu najważniejsze?

Pierwszym warunkiem dobrej pracy prezentera jest to, że musi być zrozumiały. Masz wpływ na poziom i styl czeszczyzny, bo słucha cię ogromna ilość ludzi. Dziś za bardzo już się o to nie dba, ale ja mówię, dlaczego nie. Więc czasami wtrącam rzadziej używane słowa.

I kolejna rzecz. Lubię zagraniczne stacje telewizyjne, w których widać prezenterów, jako żywe osoby. Nie siedzą jak słupy, nie pilnują, żeby wciąż szło jedno sztywne ujęcie ale ruszają się, wykonują gesty, są aktywni. Tego u nas za bardzo nie ma. Do dziś jestem za to krytykowany, są tacy, którzy mówią, że w wiadomościach nie ma na coś takiego miejsca. Moja świetna koleżanka Kamila Moučková zawsze dzwoniła do mnie po programie: „No proszę cię, dobre to było, Karle, ale te ręce! Ręce masz mieć zawsze na stole”. Dziś już tak nie jest. Miała jednak rację co do tego, że jeśli na przykład pokazują cię na zbliżeniu a twoja ręka poleci do góry, może to być dla widza zakłócające.

Które media pan śledzi? O ile ma pan jeszcze na coś takiego czas i chęci…

Czas by się znalazł, ale chęci – nie wiem… (śmiech)Dziś leci na człowieka lawina wiadomości zewsząd, włącznie z internetem. Czasy, gdy oglądałem wyłącznie trzy główne wydania wiadomości – w Telewizji Czeskiej, na Primie i Novej, tak zwana trójeczka – dawno minęły. Informacji jest dziś naprawdę dużo i nie da się uciec przed światem mediów. Nie jestem jednak typem człowieka, który chwali się tym, że nie ma w domu telewizora. To przecież mój zawód i jestem przekonany, że dla wielu ludzi przygotowane odpowiednio wiadomości telewizyjna mają konkretną wartość.

U nas na Primie staramy się znaleźć miejsce dla najróżniejszych poglądów, by wiadomości nie był czarno-białe. Bo w życiu nic nie jest czarno-białe. A dowcip polega na tym, że to widz ma kształtować swoje poglądy. Masz tu, widzu, wielobarwną paletę informacji i poglądów – wybierz sobie z tego wedle gusta.

Jest pan autorem kilku książek, w tym wspomnianego już wydawnictwa o prowokacyjnym tytule Štěstí se dá naučit. Złapię więc pana za słowo i spytam: Jak można się tego szczęścia nauczyć?

Widzę, że dobrze zatytułowałem tę książkę, skoro ten tytuł jest prowokujący. (śmiech) Uczenie się szczęścia to oczywiście pewne przejaskrawienie, ale nie działa to tak – a ja widzę to sam po sobie, ponieważ lubię różnego rodzaju literaturę motywacyjną i duchową – że coś sobie przeczytamy, „wykujemy” jakąś formułkę lub zasadę i będziemy sobie myśleć, że automatycznie zadziała. Nie działa, ale pomaga ci o tyle, że wiesz, o czym myśleć, czego próbować, czy to droga dla ciebie. Prawdy uniwersalne nie istnieją. Każdy z nas powinien być oryginałem, nie jakąś kopią. Książkę Štěstí se dá naučit rozpoczynam cytatem ze Lwa Tołstoja: „By móc być szczęśliwym, trzeba wierzyć w istnienie szczęścia”. Jeśli nie wierzysz, że szczęście istnieje, nigdy go nie osiągniesz.

Kolejną istotną kwestią jest to, w czym tego szczęścia poszukujemy. I do tego nawiązuje kolejna z moich książek Žij teď (Żyj teraz – przyp. tłum.). W niej dochodzę do tego, co nazywamy siłą świadomego momentu. A to jest trudne, uczę się tego, nie umiem tego, ćwiczę to. „Tu i teraz” to plan treningowy na całe życie. Ale opłaca się.

Przypuszczam, że z tym, o czym mówimy, wiąże się w jakiś sposób miejsce, w którym poprosił pan w roku 2015 o rękę swojego partnera Vladimíra Řepkę: nie był to Londyn, Paryż ani Hollywood, ale Tybet.

Miałem kiedyś taki okres, w którym mówiłem sobie, że jesteśmy już długi czas razem – swoją drogą, w tym roku jesteśmy już z Vláďą dwadzieścia lat – więc powinniśmy ten związek pchnąć dalej. Zaplanowaliśmy sobie wycieczkę do Tybetu a ja zacząłem rozmyślać: byłoby fajnie, gdy będziemy mieszkać w hoteliku pod Potalą, poprosić tam Vláďę o rękę. Zamówiłem więc w Pradze specjalne pierścionki i przez cały czas naszej podróży trzymałem je schowane, żeby ich nie odkrył. Podróżowaliśmy przez Chiny, później pociągiem przez Wyżynę Tybetańską do Lhasy a ja wciąż ukrywałem te pierścionki w małej torebce noszonej przez ramię. A w Lhasie rzuciłem: „Może zrobilibyśmy sobie miły wieczór?”. I po kolacji, w pokoju z pięknym widokiem na Potalę, poprosiłem go o rękę.

Później któryś z dziennikarzy zrobił z naszych zaręczyn historię o tym, jak to wzięliśmy w Lhasie ślub, który pobłogosławił nam sam Dalajlama XIV. I nikomu nie wydało się podejrzane, że Chińczycy wyrazili na taki ślub zgodę, i do tego pozwolili w nim jeszcze wziąć udział Dalajlamie. (śmiech) I widzi pan, tak przy okazji, to właśnie jest taki przypadek informacji, którą ludzie sobie przeczytają i jeśli brak im krytycznego myślenia, które naprowadziłoby ich na to, że to bzdura, bo nic takiego nie mogło mieć miejsca, to potem w to wierzą.

Właściwie to gdzie i jak „ujawnił” pan swoją orientację seksualną?

Muszę zacząć od tego, że ogromnie mi ulżyło, gdy już nie musiałem swojej orientacji przed nikim ukrywać. W zasadzie, żadnego wielkiego coming outu nie było. Jeśli chodzi o moją rodzinę, to miałem szczęście, że tata, mama, siostra, babcia i pozostali podchodzili do tego normalnie. Przy czym w czasach, gdy miałem siedemnaście, osiemnaście lat, to jeszcze wcale nie było takie zwykłe. Ale oni przyjęli to na zasadzie „takie są fakty, a każdy z nas jest jakiś”.

Lekcję życia dostałem w Novej. Każdemu z twarzy telewizji usiłowali zrobić jakiś image. A ponieważ moja orientacja zdaje się za bardzo nie pasowała im do PR, to zrobili ze mnie kawalera do wzięcia, w jakiejś bulwarówce był nawet artykuł z pisanym wersalikami tytułem „Ożenimy Voříška!” – jakby mi szukali narzeczonej. Do dziś wyrzucam sobie, że nie protestowałem. I gdy później zaczęli pisać, jak to naprawdę ze mną jest, bardzo mi ulżyło. Człowiek naprawdę powinien być tym, czym jest, a nie być tym, czym nie jest, jak mówi Jan Werich. Gdy zaczynasz okłamywać samego siebie, nie możesz mieć do siebie szacunku. Niektórzy dziennikarze pytali mnie potem: „No słuchaj, dlaczego tak długo o tym milczałeś?”. A ja na to: „Nie pytaliście mnie o to, więc po co sam miałem z tym wyjeżdżać?”.

Wie pan, nie lubię, gdy ktoś wykorzystuje coś takiego do robienia sobie zasięgu. Bo związki i seksualność to swego rodzaju sfera prywatna każdego człowieka.

Wspiera pan w jakiś sposób ruch LGBT+?

Mamy teraz wziąć z Zuzaną Bubílkovą udział w jednej akcji z cyklu „bieg na szpilkach”. Chętnie tam pójdę, by wesprzeć tę akcję. Tak samo gdy zapraszają mnie na jakąś imprezę LGBT+. To samo w przypadku Prague Pride, choć znam ludzi, którzy je potępiają. Dlaczego? Co złego jest w tym, że na ulicach Pragi jest wesoło?

Tytuł kolejnej pana książki brzmi Cesta za ajurvédou (W poszukiwaniu Ajurwedy – przyp. tłum.).

Tak, to jest to wymieniane wcześniej Žij teď.

W jaki sposób Ajurweda pojawiła się w pana życiu?

Niepostrzeżenie, tak jak wszystko. Jak już mówiłem, lubię słuchać. Mamy z Vláďą jedną koleżankę, Słowaczkę, Zuzanę Zwiebel, która przez długi czas mieszkała na Sri Lance. Interesuje ją wszystko, od szamanizmu przez numerologię aż po historię Indii. Zuzana wzięła nas z sobą na Sri Lankę. Zwiedziliśmy ją w jej towarzystwie kilka razy i było to cudowne przeżycie.

Pewnego razu napisała do nas: „Chłopaki, jestem w Indiach, przyjedźcie do mnie!”. Pomyśleliśmy wprawdzie z Vláďą, że Indie nie mają zbyt dobrej opinii, ale warto zaryzykować. Wyruszyliśmy jej śladem na południe Indii, gdzie działa, i nie pożałowaliśmy tego. Byliśmy tam już dwa razy na załatwionym przez Zuzanę studiowaniu Ajurwedy, i było bardzo pięknie. I właśnie to doświadczenie zainspirowało mnie do napisania książki Žij teď: Cesta za ajurvédou, w której zamieściłem dużo praktycznych porad, wskazówek i podpowiedzi życiowych.

Jest pan również, jak się dowiedziałem, fanem suplementów żywnościowych firmy Superionherbs. Jak do tego doszło?

Jak już mówiłem, jestem otwarty na różne poglądy i umiem słuchać. W internecie również. A ponieważ interesują mnie grzyby lecznicze, to szukałem swojego ulubionego reishi – i wyskoczyła mi właśnie firma Superionherbs. I tak zamówiłem sobie od nich siedem lat temu pierwszą serię… Obok reishi znalazłem tam też innego świetnego grzyba, którego przepisywali nam na Ajurwedzie na południu Indii w Kerali, Ashwagandhę, czyli indyjski żeń-szeń.

Nie tylko na ekranie telewizora, ale również przy osobistym spotkaniu, sprawia pan wrażenie szczęśliwego człowieka, od którego aż bije optymizm.

To właśnie wpływ reishi i Ashwagandhy. (śmiech)

Tym bardziej chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób pracuje pan z negatywnymi emocjami, takimi jak smutek, lęk, czy złość.

Nie lubię ludzi, którzy wciąż mówią o sobie, że są pozytywni, uśmiechnięci, że nie mają żadnych trosk. Wtedy zawsze myślę: Powiedz mi, co za prochy przepisał ci doktor, a ja zacznę brać to samo. Bo to tak nie działa. Widzę to po sobie. Jestem typem człowieka, który na zewnątrz sprawia wrażenie, jak pan opisuje, ale oczywiście jak każdy mam w sobie różne strachy, obawy czy lęki, które z wiekiem jeszcze się pogłębiają, ponieważ w określonym wieku człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę ze swojej skończoności.

Ważne jest jednak to, o czym już rozmawialiśmy: żeby cię to nie paraliżowało, nie niszczyło, bo wiesz, co „siedzi ci w głowie”.

Mówi pan o tym, co nazywamy wewnętrznym obserwatorem, który nie sądzi ale ma świadomość?

Tak, mówię dokładnie o tym. Żeby mieć świadomość. Ale czasami jest to naprawdę trudne. Są „dni wariata”, są też dni smutku. Czasami widzę, że to mój błąd, moja niedoskonałość, że nie umiem tego z siebie wykrzyczeć. Czasami jesteśmy dla siebie zbyt surowi, porównujemy się z otoczenie, zazdrościmy światu, że inni są szczęśliwi, a ja nie. Zapominamy jednak, że każdy z nas niesie w swoim życiu swój własny krzyż.

Gdy zaczęliśmy z Nicol Lenertovą prowadzić wiadomości telewizyjne, zawsze się śmialiśmy, bo widzowie opisywali nam przeróżne problemy, które chcieli jakoś rozwiązać. Pożyczki finansowe, to był najmniejszy z problemów… Nicol mawiała, że wzięliby od nas do przeszczepu nawet ślepą kiszkę, tak samo jak od aktora Ladislava Chudíka ktoś chciał kolano na operację.

Ale, żeby wrócić do odpowiedzi na pana pytanie, często nie umiem wyrzucić z siebie negatywnych emocji. Nie potrafię ich wykrzyczeć. Mówię sobie, że każdy ma swoje problemy, więc dlaczego miałbym tymi swoimi zamęczać innych. Niszczę sam siebie od środka.

Mój ukochany Buddha mówił: „Jesteśmy tym, o czym myślimy, że jesteśmy”. I gdy łapią mnie podobne ciężkie stany ducha, przypominam sobie o Buddzie. Jeśli będziesz myśleć, że jesteś taki-owaki, że nic ci się nie udaje, że jesteś do niczego, to zmieni się to w rzeczywistość. Jak mawiała Helena Růžičková: „Masę trzeba umieć nosić!”. Jeśli będziesz uważać, że jesteś gruby, a przez to i brzydki, to takim się staniesz.

Powiedziałby pan o sobie, że jest wierzący?

Odpowiem słowami Járy Cimrmana: „Jestem tak bezwarunkowym ateistą, że aż się boję, że mnie za to Pan Bóg ukarze”. (śmiech) Nie jestem wierzący w tym znaczeniu, że nie jestem ochrzczony, że praktykuję ściśle jakąś wiarę, ale mam na przykład swoją osobistą modlitwę, z której bardzo często korzystam. Mamy z Vláďą naszego ulubionego świętego – świętego Tadeusza. Ale poza tym nie wiem. Powiedziałbym, że aż tak daleko, żeby móc się określić jako wierzący, jeszcze się nie dostałem.

Jestem Wagą, więc znakiem powietrza, nie przepadam za żadnymi ograniczeniami. Więc może i dlatego…

Ale jak stwierdza powiedzenie Cimrmana, każdy mówi o sobie, że jest ateistą, a potem w ostatnich chwilach, lub gdy dzieje się coś złego, poddaje się. Jak śpiewa Jiří Suchý w piosence „Když je mi nejhůř (Gdy czuję się najgorzej – przyp. tłum.)”: „Podnoszę oczy ku niebu, tam gdzie powinny być ręce przebite gwoźdźmi”.

Boi się pan śmierci?

Myślę, że śmierci boi się każdy. Bo czeka nas coś, o czym niczego nie wiemy. Gdy człowiek jest młody, to nie rozmyśla o tych rzeczach. Ale później dojrzewamy, osiągamy konkretny wiek i głównie, gdy widzimy, jak odchodzą ludzie wokół nas,nie potrafimy już przymykać oczu na śmierć. Moi ukochani Toltekowie powiadają, że człowiek całe życie powinien przeżyć z uczuciem, że na jego ramieniu siedzi śmierć. Jednocześnie jest prawdą, że ogólnie rzecz biorąc o śmierci mówi się niewiele, że się ją wypiera – w rodzinach i w społeczeństwie. Często nawet nie robi się już pogrzebów… A przy tym moc tego ostatniego pożegnania jest ważna, ponieważ umożliwia przeżycie żałoby.

Pana kolegę i przyjaciela Jana Přeučila pytałem w rozmowie dla Superionherbs o to, co odpowiedziałby młodemu człowiekowi na pytanie o to, co jest w życiu najważniejsze. Co pan by mu odpowiedział?

Nie zatracić się w sobie. Mieć do siebie szacunek i lubić siebie samego.

Ma pan jakiś ulubiony cytat?

Moja książka Žij teď bazuje, jak już wspominałem, na poszukiwaniu Ajurwedy. W Indiach szukaliśmy przepisu na życie i wciąż pytaliśmy o to, jaki ich zdaniem najwłaściwszy. Wszędzie mówili nam: „Co świrujecie? Po prostu żyjcie”. Aż spotkaliśmy pewnego osiemdziesięcioletniego mnicha. I on nam powiedział: „To banalnie proste. Całe życie żyję według zgodnie z jednym jedynym zdaniem”. Czekaliśmy co takiego powie, a on uśmiechnął się i rzucił: „Past is bullshit, future is motherfucker, live now“, co można przetłumaczyć jako „Przeszłość to bzdura, przyszłość Koryntu córa, żyj teraz”.

I tak to jest. Każdy z nas ma swoje problemy, ale teraz jesteśmy tu razem, rozmawiamy sobie, pozwolę sobie nawet stwierdzić, że nadajemy na jednej fali. To taka chwila, której nie da się kupić za żadnej pieniądze. Dziękuję panu za nią.

Ja również panu dziękuję.

1 komentarz w “Jesteśmy tym, o czym myślimy, że jesteśmy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *