Umieć cieszyć się ze wszystkiego

Przedstawiamy rozmowę z cudownym człowiekiem, którego zaraźliwy optymizm jest najwspanialszym przesłaniem noworocznym, jakie można sobie w ogóle wyobrazić. Przy okazji życzymy wam, byście z tego bogactwa jak najwięcej wnieśli do swojego własnego życia…

Rozmowa z aktorem Janem Přeučilem na temat magicznej mowy słowa, listów taty z więzienia, zdrowego sposobu życia i piękna dnia powszedniego

Pytania zadaje Milan Ohnisko

Jan Přeučil

Panie Přeučil, jest pan nie tylko legendarnym aktorem, ale także znakomitym mówcą. Gdzie spoczywają początki pana bliskiego związku z mową ojczystą?

Moje zainteresowanie językiem czeskim i retoryką pobudzał już mój ojciec, który regularnie, co sobotę i niedzielę odgrywał dla mnie i dla mojej siostry Marty przedstawienie kukiełkowe. Tata miał na imię František, mama Růženka. Oboje byli zapalonymi fanami teatru. Ich stosunek do mowy ojczystej mocno ukształtował moją duszę… Tata chciał od czasu do czasu, bym recytował, istnieją zdjęcia, na którym mam w ręce szabelkę i recytuję wiersz o śliwce.

Największy przełom miał oczywiście miejsce na Wydziale Teatralnym AMU, gdzie zostałem po różnych problemach przyjęty w roku 1956. Miałem ogromne szczęście: moim profesorem był wybitny aktor i charyzmatyczna osobowość Radovan Lukavský, który bardzo intensywnie budził w nas zamiłowanie do języka czeskiego, technikę aktorskiej gry filmowej wykładał nam Karel Höger a w tajniki aktorstwa radiowego i języka czeskiego w radiu wprowadzał nas znakomity reżyser pan Bezdíček. Mógłbym dalej wymieniać różne cudowne osobowości, które się tam udzielały… Nie dziwota więc, że właśnie tam wykształciła się moja wielka miłość do języka czeskiego.

Jako aktywny aktor muszę oczywiście umieć perfekcyjnie władać językiem, ponieważ słowo ma magiczną moc. Prawdę tę usiłuję przekazywać studentom także na własnych seminariach retoryki. Ponadto w dzisiejszych czasach komputerów, internetu, sieci społecznościowych i tak dalej, słowo potrafi wywrzeć wpływ na ludzkie życie jak nigdy wcześniej.

Jak odbiera pan kulturę języka ojczystego u swoich młodszych kolegów aktorów?

Piękne antyczne powiedzenie brzmi: „Człowiek wart jest tyle, ile warte jest jego słowo”. Gdy rozglądam się po obecnych pokoleniach aktorów, to mogę powiedzieć, że szereg kolegów z mojego pokolenia posługuje się językiem czeskim na najwyższym poziomie. Ale w przypadku młodszego pokolenia – i mam nadzieję, że koleżanki i koledzy się nie obrażą, bo jako ich starszy kolega mówię to w dobrej wierze – ta czeszczyzna dość często kuleje. Szczególnie widoczne jest to w różnych serialach telewizyjnych, inscenizacjach czy konkursach.

A czeszczyzna polityków?

Jeśli chodzi o scenę polityczną, tam problem jest duży. Oczywiście są politycy i osoby publiczne, których czeski jest naprawdę na poziomie. Jest jednak wielu innych, których język jest przerażająco brzydki. Spotykam szereg eksponowanych osób, będących ogromnymi autorytetami w swoich dziedzinach, którzy jednak nie potrafią adekwatnie przekazać swojej wiedzy przy okazji różnego rodzaju prezentacji. Ich wystąpienia są monotonne, szare, jałowe, bez wyrazu, bezosobowe – a to podstawowy błąd.

Tak naprawdę retoryka, podstawy wysławiania się czy radzenia sobie z przemawianiem powinny być uczone już w szkole podstawowej. W krajach anglo i niemieckojęzycznych poświęca się temu znaczną uwagę. U nas natomiast wszystko łata się przy pomocy przeróżnych kursów, które są jednak tylko kiepskim zamiennikiem. Proszę sobie wyobrazić, że na przykład na cieszącym się wysokim uznaniem międzynarodowym praskim Wydziale Prawa retoryka jest przedmiotem zaledwie fakultatywnym! Przy czym retoryka jest od dawien dawna jedną z najważniejszych dyscyplin prawniczego fachu.

Nie chodzi jednak tylko o aktorstwo czy prawo. Jeśli włączymy sobie w nocy BBC i zobaczymy skróty z debat parlamentu w Londynie, oni tam spierają się, reprezentując najróżniejsze poglądy – ale ich angielski jest zawsze na poziomie. Tymczasem w naszym parlamencie… szkoda słów.

Gdy wchodził pan w wiek dojrzewania, pana ojciec został aresztowany i skazany w procesie Milady Horákovej. Jak głęboki ślad pozostawiło to w pana młodzieńczej duszy?

Cała nasza rodzina cieszyła się, że w tym sfingowanym przez bandycki bolszewicki reżim procesie „grupy Milady Horákovej”, tata dostał dożywocie. Pierwotny plan był bowiem taki, że karę śmierci miało otrzymać wszystkich trzynastu skazanych.

Oczywiście przez wszystkie te więzienne lata, gdy siedział, taty strasznie mi brakowało… Niesamowite jednak było to, że z tych wszystkich kryminałów – czy już z Mírova, Leopoldova, Valdic czy Ruzyni – tata pisał do nas przepiękne listy. Niektóre z nich przechowuję do dziś, kolejne ma moja siostra Marta. Listy te pisane były drukowanymi literami, a tata za ich pośrednictwem wychowywał nas i udzielał nam życiowych wskazówek.

Zbiegiem okoliczności czytałem niedawno jeden z tych listów mojej kochanej Evie. Był to list, który tata napisał do mnie na dwudzieste urodziny, i powiem panu, że gdy go czytałem, polały mi się łzy.

Co pisał do pana w tym liście?

Pisał mi, jakie znaczenie w życiu mają dwudzieste urodziny i jak prawidłowo wkroczyć w kolejny okres.

Kiedy w końcu, po wielu perypetiach, zostałem w 1956 roku przyjęty na praski Wydział Teatralny na kierunek aktorski, byłem szczęśliwy, ponieważ był to mój wymarzony zawód, radość życia i uczucie szczęścia, że mogę wykonywać zawód aktora. I wtedy tata pisał do mnie, z czym wiąże się praca aktora, jak zachować poziom, jak zachować godność, elegancję, jak zachować także swój charakter… On był nie tylko miłośnikiem sztuki, ale również wielkim wyznawcą idei Tomasza Garrigue Masaryka, do tego osobistym przyjacielem Jana Masaryka i całe to piękno duszy starał się mi przekazać.

Wie pan, nasza sytuacja była bardzo skomplikowana, ponieważ tata zachował swego rodzaju witalność nawet w więzieniu i tymi listami mnie naprawdę motywował w wielu wymiarach, natomiast mama nie wytrzymała komunistycznego reżimu i ciśnienia psychicznego i zmarła.

A ja byłem w sytuacji, w której miałem piętnaście minut na to, by w Leopoldovie pod Bratysławą, czyli w ogromnym więzieniu z czasów Marii Teresy, powiedzieć tacie, że mama nie żyje. Była to szalona sytuacja: za tatą stał klawisz, za mną stał klawisz, między nami było zbrojone drutem szkło z mikrofonem, wszystko się nagrywało… Ale tata zniósł wiadomość ode mnie dzielnie, wiedział bowiem, że mama Růženka miała ogromne problemy ze zdrowiem.

Gdy tata wrócił po piętnastu latach, na które ostatecznie zmniejszyli mu karę z dożywocia, nasze stosunki były naznaczone jego długą nieobecnością, to oczywiste. Ale powoli znów się do siebie zbliżaliśmy.

Tata był ogromnym gentlemanem – co jest wartością, którą dzięki niemu sam bardzo wyznaję – tak więc wszelkie przeszkody nie tylko pokonaliśmy, ale nasza relacja zyskała dodatkowo nową jakość i wartość. Mój tata to w ogóle spory temat… Całą książkę można by opowiedzieć.

Zanim go zamknęli, miał swoje wydawnictwo, prawda?

Tak. Tata kochał książki i w roku 1945, zaraz po wojnie, założył wydawnictwo Pamir. Była to firma wydawnicza – i teraz powiem panu coś, co jest naprawdę warte uwagi – Elišky Hruškovej i Františka Přeučila. Eliška Hrušková była przyjaciółką taty i sfinansowała założenie ich wspólnego wydawnictwa. Ich przyjaźń rozwinęła się w taką zażyłość, że gdy tata po latach wrócił z więzienia, ożenił się z nią.

Po drugiej wojnie światowej nie było jeszcze telewizji i książki miały zupełnie inną wartość niż dziś. Pierwsza książka, która wyszła w Pamirze, miała tytuł Wielkanoc. Napisał ją Quido Maria Vyskočil a ilustrował Ladislav Šaloun, którego rzeźba mistrza Jana Husa stoi na Rynku Staromiejskim. Tata wydawał szereg przeróżnych książek, nawet serię książek „Młody konstruktor”. Były to atrakcyjnie opracowane instrukcje dla chłopców, jak zrobić sobie w domu mały warsztacik, jak pracować z drewnem, jak używać młotka…

Wie pan, tata był naprawdę wielkim pasjonatem książek. Zawsze, gdy miał jakąś książkę w ręce, obchodził się z nią jak z kochanką. Mówił mi: „Patrz, Janku,” – mówił mi Janku – „jaką ma piękną budowę i wykonanie! Jaki ma piękny druk! Patrz na te reprodukcje, ten papier, ten zapach, wszystko cudowne!” Cieszę się, że wraz z reżyserem Holečkiem udało mi się jedną z książek wydawnictwa taty nagrać dla radia jako słuchowisko. Napisał ją Jiří Voldán i ma tytuł Pod cyrkowym namiotem. Poświęcona jest cyrkowi, pokazuje jednak zupełnie inne spojrzenie niż Cyrk Humberto Eduarda Basse. Był to bowiem stary rosyjski cyrk… To było coś!

Krótko mówiąc Pamir był bardzo wyrazistym i ciekawym wydawnictwem. Potwierdza to również fakt, że gdy tata wrócił z kryminału, co stało się dopiero w roku 1963 – zbiegiem okoliczności tuż przed Bożym Narodzeniem, czyli w czasie w którym robimy ten wywiad – Czeski Związek Księgarzy i Wydawców wybrał go na swojego honorowego przewodniczącego.

A gdy wiele lat później wkładałem obrączkę swojej żonie Ewie Hruškovej, bardzo zdawałem sobie sprawę z tego niesamowitego zbiegu okoliczności nazwisk i wiedziałem, że to przeznaczenie. Ponieważ Ewa, tak samo jak Eliška, kocha książki i jest bardzo zapaloną czytelniczką.

Pana pierwsza żona, Štěpánka Haničincová, była wielką gwiazdą mojego dzieciństwa, jako dziecko kochałem Čertíka Bertíka (Diabełka Bercika przyp. tłum.). Pana także doskonale pamiętam z najróżniejszych bajek. Jak ważna jest dla pana jako aktora twórczość dla dzieci?

Dziękuję za to pytanie, ponieważ mówimy o tematyce nie tylko bardzo ciekawej, ale w dzisiejszych skomputeryzowanych czasach również bardzo ważnej. Doprecyzuję tylko, że Štěpánka nie była moją pierwszą żoną, ponieważ przed nią, co nie wszyscy wiedzą, miałem jeszcze takie króciutkie „małżeństwo na próbę”. Gdy służyłem jako żołnierz w Czeskich Budziejowicach, zakochałem się w pięknej, czarnowłosej dziewczynie, która miała na imię Mirka. Nasze małżeństwo skończyło się szybko i bezkonfliktowo.

Ale wracając do pańskiego pytania. W trakcie tych wszystkich bajek telewizyjnych, które kręcone były w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – czy to były rosyjskie baśnie ludowe, bajki norweskie, orientalne czy też francuskie, w których Štěpánka grała prawie wszystkie postaci żeńskie, a ja prawie wszystkie postaci męskie – żeśmy się ze Štěpánką zakochali. Oczywiście robiliśmy też razem i teatr dla dzieci, z dużym sukcesem, ponieważ Štěpánka była dla dzieci bożyszczem. Była niesamowicie popularna i wychowała wiele pokoleń.

I wiem bardzo dobrze, że pana pokolenie, panie redaktorze, ale także i młodsza oraz starsza generacja, nie potrafi jej zapomnieć…

Bardzo kochała swój zawód, prawda?

Bezwarunkowo i absolutnie. Te lalki, czy to już Čertík Bertík (Diabełek Bercik – przyp. tłum.), czy Kačenka (Kaśka – przyp. tłum.), dla niej nie były po prostu kukiełkami ale kolegami po fachu. A ona dzięki tym kukiełkom wpływała na wychowanie młodego pokolenia, które akurat dorastało. Swoją drogą, czeszczyzna Štěpánki była bardzo piękna, a ona umiała to wykorzystać. Bardzo ładnie i dobrze również śpiewała. Była wykształconą, prawdziwą damą. Damą przez duże D!

Razem prowadziliśmy teatr, z którym jeździliśmy po całych Czechach. Nazywało się to Štěpánčiny a Bertíkovy čáry máry (Czary Mary Štěpánki i Bercika – przyp. tłum.) albo Kostkované pohádky (Bajki w kratkę – przyp. tłum.). Na tych przedstawieniach bardzo nam zależało i zawsze staraliśmy się, by całość była na wysokim poziomie.

Tuż przed tym, gdy Štěpánka odeszła do aktorskiego nieba, na Vinohrady, dosłownie naprzeciwko nas, przeprowadziła się Evcia Hrušková – pierwszy w historii czechosłowackiej kinematografii Kopciuszek. A my z Evą zapoznaliśmy się od razu pierwszego wieczoru po odejściu Štěpánki. A wie pan w jaki sposób? Zadzwoniła do drzwi, podała mi tackę z herbatą i babką i powiedziała: „Teraz będzie panu potrzebna siła, sąsiedzie”. To było niesamowite. Wtedy prawie się rozpłakałem.

A po kilku tygodniach, gdy ból po odejściu Štěpánki zaczął puszczać, zaproponowałem Evie: „Może byśmy tak spróbowali zrobić teatr?”. A ona odpowiedziała: „Byłby to dla mnie duży zaszczyt”. I tak powstał Teatr Evy Hruškovej a Jana Přeučila. Pierwsze przedstawienie, które zrobiliśmy, to Śpiąca Królewna, gramy ją zresztą do dziś, występują w nim piękne lalki. Staramy się, by nasze przedstawienia były pod każdym względem na najwyższym poziomie. Niedawno zaczął mnie zmieniać syn Evy, Zdeněk Rohlíček, jesteśmy bowiem otwarci i staramy się cały ten proces regularnie ożywiać.

Tak więc, robienie teatru dla dzieci jest z mojego punktu widzenia bardzo ważne, ponieważ pobudza ich wyobraźnię, fantazję i miłość do języka czeskiego. Ponadto Eva fantastycznie śpiewa, więc nasze przedstawienia pełne są muzyki. Współpracuje z nami kompozytor Zdeněk Barták, który tworzy dla nas piękne melodie… A taka teatralna trupa, jak ta nasza, zdecydowanie przemawia do dziecięcej duszy. My jesteśmy z kolei bardzo zadowoleni, gdy jest reakcja i po przedstawieniu przychodzą do nas nauczycielki lub rodzice i mówią nam: „Już dawno nie widzieliśmy takiego pięknego przedstawienia”.

Tak więc ja uważam, że w dzisiejszych czasach, gdy młode pokolenie jest pod wpływem tabletów, telefonów komórkowych, komputerów i nie wiadomo czego jeszcze, ten żywy kontakt jest z punktu widzenia ich wychowania i wejścia w dorosłość niesamowicie ważny.

Bije z pana optymizm. Ma pan przepis na szczęśliwe życie?

Chętnie się z panem podzielę, ponieważ recepta na dobre i szczęśliwe życie jest bardzo prosta. Kiedyś Eva pożyczyła mi piękną książkę o właściwym stylu życia, a w niej niezmiernie zainteresowało mnie jedno zdanie „Sztuka życia polega na zdawaniu sobie sprawy z piękna dnia powszedniego”. Tym zdaniem się z Evą kierujemy i wspólnie żyjemy.

Gdy przed dwudziestoma laty poznaliśmy się z Evą, obiecaliśmy sobie, że nasz związek będziemy codziennie rozwijać i czynić go twórczym, nie tylko po to, aby nie spowszedniał i nie zszarzał, lecz by wciąż był pozytywny. Tak więc i sytuacje problematyczne, które oczywiście niesie z sobą życie, próbujemy zawsze rozwiązywać ze zdrowym rozsądkiem i optymizmem. Ze zdrową niezależnością i zdrową skromnością – co swoją drogą jest myślą mojego profesora aktorstwa Radovana Lukavskiego, który mówił nam: „Pamiętajcie, by mieć w życiu zdrową niezależność i zdrową skromność”.

Wie pan, ja optymizm mam w genach po tacie. On zawsze mi mówił: „Jasiu, gdy byłem w kryminale, to zdarzało mi się spędzić na przykład trzy miesiące w izolatce. I chociaż nie wiedziałem, czy jest rano, czy wieczór, nigdy nie popadałem w pesymizm. I chodziłem po tej małej celi. Codziennie przeszedłem tam kilka, kilkanaście kilometrów. A gdy w plamie na ścianie zobaczyłem papugę albo odwiedziła mnie w celi na przykład mrówka, rozmawiałem sobie z nimi. Po prostu nawet w tych strasznych warunkach bolszewickiego kryminału, próbowałem podchodzić do życia z optymizmem…”.

Gdy tata wrócił z kryminału, raz na tydzień spotykał się przy kawie i winie z grupką współwięźniów – mówili o sobie „skazańcy” – tutaj w hotelu Graf na Vinohradach. Tata kilka razy wziął mnie tam z sobą a oni zawsze mówili mi: „Jaśku, ten twój tata, nawet w najstraszniejszych momentach zawsze był niepoprawnym optymistą. A gdy ktoś z nas dostał na przykład list, że rozwiodła się z nim żona, by dzieci mogły pójść na studia, co było straszne, zawsze podtrzymywał nas na duchu. Pocieszał nas, że bolszewicki reżim niebawem upadnie i znów będzie dobrze”.

To wszystko jest w jakiś sposób obecne również we mnie. Więc nawet gdy wystąpi jakaś skomplikowana sytuacja, próbuję wziąć kilka wdechów i dalej cieszyć się życiem.

A co z dbaniem o ciało? Ćwiczenia? Witaminy?

Jestem wielkim zwolennikiem pływania – gdy tylko mogę, idę pływać. Codziennie rano ćwiczę taki interesujący zestaw ćwiczeń, który nazywa się Pięciu Tybetańczyków.

A moja Ewcia odkryła grzyby reishi – staliśmy się ich zapalonymi konsumentami. Zamawiamy je w firmie Superionherbs, a oni po jakimś czasie zwrócili się do nas, czy nie zostalibyśmy twarzami ich firmy, co jest dla nas dużym zaszczytem. My poleciliśmy już reishi szeregowi naszych kolegów i przyjaciół, ponieważ dodają człowiekowi energii, wzmacniają odporność, oczyszczają organizm i wprowadzają w przyjemny nastrój. Jest w nich moc natury, żadna chemia…

Trochę przypomina mi to moją młodość, ponieważ mój tata był zapalonym grzybiarzem i często zabierał mnie ze sobą. Zbieraliśmy grzyby koło Ondřejova, skąd pochodzi ród Přeučilów. Bardzo mnie cieszyło, gdy tata zbierał tam w lesie mleczaje, które po umieszczeniu na palniku puszczały takie mleko, były przyjemnie słone i bardzo mi smakowały. Albo gdy babcia zrobiła pachnącą zupę grzybową lub bajkową mieszankę grzybową, to były łakocie! Mama z kolei chętnie i dobrze gotowała grzyby… Z biegiem lat te moje związane z grzybami wspomnienia wyblakły, ale grzyby reishi nieoczekiwanie znów je ożywiły.

Jest pan wierzący?

Cóż, w moim przypadku to dość delikatny temat. Religię i wiarę szanuję. W końcu w mojej rodzinie kościół miał duże znaczenie. Tata był bardzo wierzący a moja siostra Marta jest proboszczem Czechosłowackiego Kościoła Husyckiego. W dzieciństwie wszyscy chodziliśmy do zboru husyckiego na Dejvicach, każdą niedzielę przed południem na mszę. Pozostawiło to we mnie konkretny ślad. Nie znaczy to oczywiście, że nie kłaniam się nisko ludziom, którzy w ten sposób żyją.

Spore wrażenie zrobiło na mnie jednak spotkanie z buddyzmem. Kiedyś kręciłem film w Mongolii. Kilka tygodni spędziliśmy w Ułan Bator i chodziliśmy do świątyń buddyjskich. I ten ich stosunek do natury, do korzeni i całego kosmosu, który tam czułem, zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Wie pan, ja mam swoją wiarę, to taka moja osobista tajemnica. Ale jedno zdradzę. Mam swoją szczęśliwą liczbę – to liczba cztery. Od czasu do czasu zatrzymuję się i liczę do czterech, żeby wszystko skończyło się dobrze. Ale, jeśli można, więcej na ten temat już nie będę mówić.

Rozmawiamy w czasach szalejącej pandemii koronawirusa. Znów zamykane są sklepy i restauracje… Boi się pan śmierci?

Niedawno takie samo pytanie zadał mi pana kolega z Divadelních novin. Moja odpowiedź dla niego i dla pana jest prosta. Śmierć traktuję jako naturalną część życia. A więc jako fakt, z którym człowiek musi się pogodzić.

Robię jednak oczywiście wszystko, by odwlec ją w czasie. W trakcie kryzysu koronawirusewego, gdy nie możemy grać, wprowadziliśmy z Evą taki rytm dzienny. Mamy tu na Vinohradach piękną ulicę Španělską. Po obu stronach porośnięta jest drzewami i wiedzie aż na główny rynek. A my z Evą chodzimy po niej nordic walking czyli uprawiamy północne spacery. Eva to zmierzyła: jeden taki spacer liczy sobie 1200 metrów, więc codziennie przechodzimy kilka kilometrów. Jest to niezmiernie odświeżające i niezmiernie doładowujące.

Mnie do chodzenia zainspirował nasz wielki reżyser Otakar Vávra. To był naprawdę ktoś, miałem ten zaszczyt zagrać w kilku jego filmach. A on mi pewnego razu, gdy był już w podeszłym wieku, powiedział: „Přeučilku, powiem ci coś. Ja mieszkam na Holešovicach, na ulicy Argentinskiej i codziennie idę piechotą z domu wzdłuż Wełtawy aż na Malą Stranę. Tam w restauracji jem coś dobrego na obiad i znowu idę z powrotem. I to trzyma mnie przy życiu”. Dziś wiem o czym mówił, bo i nam z Evą chodzenie daje duży zastrzyk energii i sprawia nam radość.

Tak więc, gdy przyjdzie śmierć, będzie zakończeniem cyklu życiowego. Ale do tego czasu można pięknie żyć.

Gdyby przyszedł do pana młody człowiek i spytał, co jest najważniejsze w życiu, co by mu pan odpowiedział?

A wie pan, że często dostaję takie pytania od studentów aktorstwa? Odpowiadam na nie następująco: Umieć cieszyć się życiem, mieć piękną więź z naturą i żyć z tego, co sprawia ci radość. Jeśli chcecie być dobrzy w jakimkolwiek zawodzie, musicie być przez ten zawód opętani, inaczej się nie da. Gdy to wszystko wchłoniecie, będziecie szczęśliwi, będziecie zadowoleni i będziecie cieszyć się, że możecie w ten sposób żyć.

A jeśli jesteście w związku, musicie o niego codziennie dbać i nieustannie tworzyć go od nowa, by taki związek był twórczy. To tak samo jak z przedstawieniem teatralnym: żeby żaden moment nie był wyświechtany, ale żeby całość zawsze wyglądała na pierwszy raz.

Lubi pan cytować mądrych ludzi. Ma pan dla nas jakiś cytat na koniec? Może z ostatnich czasów?

A wie pan, że mam? Niedawno przebywałem we Franciszkowych Łaźniach, ponieważ mam lekką artrozę biodra. I tam jeden z fizjoterapeutów mi powiedział: „Přeučilku, lekka artroza w pańskim wieku, to jest luksus!”. Bardzo mi się to podobało.

Wpadło mi tam też w ręce jakieś opowiadanie, w którym trafiłem na piękną myśl pisarza Oty Pavla: „Umieć cieszyć się ze wszystkiego. Nie czekać na to, że w przyszłości nadejdzie coś jeszcze,
bo możliwe, że ta właściwa chwila jest właśnie teraz”.
 

Dlatego również my dwaj, panie redaktorze, prowadzimy teraz miłą rozmowę w przytulnej kawiarni Faux Pas na vinohradzkim pasażu, patrzymy sobie w oczy i cieszymy się tym. I to właśnie jest ta machina napędzająca szczęście w życiu.