Długi wywiad z Leoną Machálkovą

Póki będę w stanie śpiewać – idę do przodu…

Rozmowa z wokalistką Leoną Machálkovą na temat dzieciństwa i dojrzewania na Morawach, Bořka Šípka, Václava Havla i Jiřego Suchego, a także na temat zdrowego stylu życia, który opiera się o równowagę i szczerość wobec samej siebie

Pytania zadaje Milan Ohnisko

Leono, czytałem, że urodziła się pani w Zlínie.

Tak, ale wtedy nazywał się jeszcze Gottwaldov. W każdym razie podczas rewolucji w roku 1989 osobiście przekreśliłam w dowodzie osobistym Gottwaldov i wpisałam w to miejsce Zlín. Po urodzeniu mieszkałam z rodzicami 2 lata w Tlumačovie w mieszkaniu służbowym na małej wiejskiej stacji, gdzie mój dziadek ze strony mamy pracował jako zawiadowca.

Brzmi to romantycznie.

Na pewno brzmi to romantycznie, tyle że ja za wiele z tego okresu nie pamiętam… Wiem, że mamie nie było lekko, tata był w wojsku, nie mieliśmy wiele pieniędzy, więc mama musiała już pół roku po urodzeniu mnie chodzić pracować na poczcie a w opiece nade mną zmieniała ją moja babcia. Nasza rodzina przeprowadziła się następnie do Přerova, gdzie tata dostał pracę w tamtejszych Zakładach Maszynowych i mieszka tam do dziś.

Do babci i dziadka na ten mały wiejski dworzec jeździłam naprawdę chętnie. Szwendałam się w jego pobliżu z kuzynką i kuzynem, bawiliśmy się w zawiadowcę i pasażerów, mieliśmy do zabawy mnóstwo starych biletów i szczypce, którymi je kasowaliśmy. Zapach podkładów czuję do dziś a syrenę czy hamowanie pociągu odbieram jak dźwięk tła, nie jako zakłócenie.

Jakie jest pani najstarsze wspomnienie?

Miałam jakieś trzy lata. Pcham szary wózeczek a w nim leży moja lalka Zuzanka.

A inne wczesne wspomnienia?

Widzę dość jasno nasze mieszkanie na ulicy Jeremienki i jego bliską okolicę. To było mieszkanie na parterze i czasami ktoś robił kupę pod naszym oknem. (śmiech)

Żywe wspomnienia mam chyba również takie, jak zarzucałam koc na płot i robiłam w ten sposób namiot, bawiąc się lalkami, którym sama lubiłam coś szyć lub „zrobić na drutach”, czego z kolei nauczyły mnie babcie. Do moich wczesnych wspomnień zalicza się i to, że na nasze osiedle w Přerovie przyjeżdżał z takim pchanym wózkiem lodziarz, a ja za pięćdziesiątkę mogłam sobie kupić do wafelka cała gałkę lodów.

Mogłabym tak kontynuować… Od trzeciego roku życia mam już tych wspomnień dużo.

Kim są pani rodzice? Ma pani rodzeństwo?

Mam o trzynaście lat młodszą siostrę Adélkę i kwituję to wszystko tak, że rodzice mieli dwójkę jedynaków. Prowadzałam ją do przedszkola i często jej pilnowałam, ale po maturze w zasadzie wyprowadziłam się do Ołomuńca i dojeżdżałam do domu na weekendy. Czas zrównał naszą różnicę wieku, ale znów muszę powiedzieć, nie widujemy się zbyt często, ponieważ siostra od ponad dwudziestu lat mieszka we Włoszech, gdzie wyszła za mąż.

No a mama przez całe życie pracowała jako urzędniczka. Bardzo lubiłam chodzić do niej ze szkoły do Czeskiego Urzędu Statystycznego, gdzie wtedy pracowała. Tak pięknie pachniały mi tam te wszystkie papiery, ołówki, całe to urzędnicze życie, kochałam, jak mama sobie z tym radziła i jeszcze miała z tego frajdę… Dziś uśmiecham się na tę myśl, jak ten żywot urzędasa mnie fascynował i przyciągał, bo gdy mam wypełnić jakąś ankietę, to od razu mam dość i odkładam to na wieczne nigdy…

Tata był z zawodu ślusarzem. Później zrobił technikum przemysłowe, ale całe życie pracował w Zakładach Maszynowych w Přerovie jako montażysta. Chodziliśmy tam na wycieczki szkolne, żeby odwiedzić lud pracujący. Dzięki temu mogłam zobaczyć w jakich warunkach tata pracuje. Do dziś go za to podziwiam, bo te warunki były naprawdę straszne. Było tam strasznie zimno, nieprzyjemnie, ale pachniało tam żelazem, wiórami, więc miało to swój urok… Tacie tak ładnie ręce pachniały żelazem, nawet gdy umył je mydłem.

U mamy pięknie pachniały ołówki, a u taty żelazo… Pani ma chyba słabość do zapachów, prawda?

Tak, zdecydowanie. Gdybym straciła węch, żyłoby mi się bardzo źle. Kocham zapachy, gdy coś mnie zainteresuje, „przeżywam to”. Poza tym lubię, gdy przywołują we mnie dawne wspomnienia.

Jaka była atmosfera w domu?

Całkiem normalna i bardzo przyjemna. Urodziłam się gdy rodzice byli młodzi, mama miała dziewiętnaście lat a tata dwadzieścia jeden, był jeszcze w wojsku, gdy przyszłam na świat. Ale choć byli młodzi, byli dość surowi. Jak się to mówi, trzymali mnie na krótkiej smyczy. Wiele tych rzeczy, które dla innych dzieci były normalne, dla mnie były zabronione, niby żebym nie miała żadnych problemów. Dziś jako osoba dorosła oceniam, że to wynikało z ich braku doświadczenia, obaw, a trochę i z wygody.

Podczas dojrzewania pojawił się bunt?

Skąd pan to wie? W okresie dojrzewania zaczęłam się rzeczywiście buntować, byłam najmądrzejsza ze wszystkich, dużo mi u rodziców przeszkadzało i wciąż miałam jakieś argumenty, którymi doprowadzałam ich do szału. Ale porządnie oberwało mi się tylko raz.

Za co?

Podczas niedzielnego obiadu wypaliłam: „Ktoś tu mlaska jak świnia”. Tata szybko odłożył sztućce, dostałam z liścia, wziął sztućce i jadł dalej. Sprawa załatwiona, a ja się „ugrzeczniłam”…

A jakieś większe wpadki też były?

Nie. Byłam normalną grzeczną morawską dziewczyną. Dziwię się, że bardziej mi nie ufali. Często mówili mi: „Jesteś mądra, musisz iść na studia. A nie, że będziesz mieć osiemnaście lat i dziecko…”. Mieć osiemnaście lat i dziecko, to była naprawdę ostatnia rzecz, jaka przychodziła mi do głowy. Niepotrzebnie się bali, w dodatku mnie z niczym się nie spieszyło.

Niedawno otwarcie porozmawiałam sobie z nimi o tym, jak odbierałam ich wychowanie. Ich reakcja była taka, że zachowywali się wobec mnie tak samo, jak ich rodzice w stosunku do nich. Zaoponowałam, że skoro takie coś przeszkadzało im w czasach ich młodości, dlaczego to samo robili mnie… W sumie, do niczego nie doszliśmy, a ja wiem, że temat zamknięty, nie ma sensu do niego wracać.

W moim przypadku jest inaczej. Staram się nie robić swojemu dziecku tego, co przeszkadzało mi w moim dzieciństwie i młodości. Podejrzewam, że mogę robić błędy gdzie indziej, ale staram się… przynajmniej nie powtarzać tych błędów.

Jako dziecko nie tylko pani śpiewała, ale też grała na skrzypcach i recytowała. Były to pani spontaniczne zainteresowania, czy może trochę popychali panią w tym kierunku rodzice?

Rodzice do niczego mnie nie zmuszali, ale z uwagi na to, że w wieku sześciu lat lekarze znaleźli u mnie jakieś szmery na sercu, nie mogłam oficjalnie uprawiać żadnego sportu, rytmiki czy baletu, więc ukierunkowałam się na śpiew i skrzypce, chodziłam do szkoły artystycznej w Přerovie i na próby chóru dziecięcego Přerováček, chodziłam też na kółko recytatorskie.

Muzyka już od dzieciństwa sprawiała mi radość i satysfakcję. Byłam ruchliwym dzieckiem i uprawiałam sport na osiedlu przed domem na trawniku i na boiskach, gdy dziewczyny, które chodziły na gimnastykę nauczyły mnie gwiazdy, przewrotek, wymyków… pomimo szmerów, które podczas dojrzewania i tak zniknęły i w zasadzie w żaden sposób mnie nie ograniczały. W weekendy chodziłam na basen, w ogóle się więc nie nudziłam.

A kiedy pojawiło się u pani zainteresowanie poezją?

Mama zawsze bardzo lubiła poezję, potrafiła mi ją też pięknie przybliżyć. To ona wzbudziła moje zainteresowanie wierszami, bo mi je czytała. Poezję lubi do dziś, przez ostatnie cztery lata jest w Přerovie świeckim celebransem na pogrzebach i wie co i kiedy powiedzieć i jak zacytować poetę. Bardzo lubi Jana Skácela czy Oldřicha Mikuláška.

Dwaj wielcy Morawianie.

Dokładnie. Przez poezję daje ludziom pocieszenie i wyraża współczucie…

Tak więc dzięki mamie chodziłam na kółka recytatorskie i obskakiwałam przeróżne konkursy recytatorskie na poziomie powiatowym, wojewódzkim a potem i krajowym.

Miała pani w dzieciństwie tremę?

Gdy byłam dzieckiem trema dosłownie mnie zżerała – czy to podczas recytacji, czy podczas śpiewu solo z chórem dziecięcym. Gdy zbliżała się moja solówka, wszystko się zaczynało… Wydaje mi się zabawne, że pomimo tej tremy w dzieciństwie zostałam profesjonalną piosenkarką. Jako samo to przeszło, z czasem nauczyłam bardziej cieszyć się tym moim solowym śpiewaniem a radość wygrywała ze strachem.

Ktoś powie, że trema jest zdrowa, że uczy pokory i pomaga podnosić poziom. Ja tego tak nie widzę. Jestem wystarczająco zmotywowana, by dobrze wykonywać swoją pracę. Nie potrzebuję do tego jeszcze tremy, która obniża tylko poprzeczkę.

Dziś trema już pani nie męczy?

Najczęściej nie, choć pojawia się, gdy coś wyskakuje… Na przykład nie do końca idealny stan zdrowia czy zły dźwięk na scenie, potrafię sobie z tym jednak radzić. Umiem się wyciszyć i skupić na tym, co ważne, trema znika więc stosunkowo szybko…

Jak wspomina pani studia wyższe w Ołomuńcu?

Ten okres wspominam bardzo pozytywnie. Studiowałam tam na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Palackiego język czeski i historię, kierunek mi się podobał, miałam świetnych kolegów a w wolnym czasie śpiewałam w dwóch zespołach – w folkowym Damijánie i jazzowym Znamení dechu. Grałam też w teatrze i poświęcałam się recytacji. Z zespołami graliśmy w klubach i na przeróżnych festiwalach i przeglądach takich jak Porta, Rockfest, Klubová tvorba i wiele innych…

Działała pani też w teatrze?

Tak, to było autorskie „Malé S divadlo” („S” od słowa studenckie). Graliśmy sztuki Milana Valenty, który jednocześnie był naszym reżyserem. Z zespołem jeździliśmy do Wołoskiego Międzyrzecza na Festiwal Małych Form Teatralnych, gdzie już wtedy zafascynowałam byłam Jardą Duškiem i jego Wizytą.

To była druga połowa lat 80?

Dokładnie. Gdy nadeszła aksamitna rewolucja, byłam na piątym roku studiów. Broniłam się w roku 1990, już bez obciążenia marksizmem-leninizmem… To była wielka ulga, że nie musiałam się już tego uczyć.

Co było tematem pani pracy dyplomowej?

Współczesna czeska i słowacka poezja humorystyczna. Temat wybrałam razem z naszym promotorem, który wiedział, że lubię poezję i że jest mi ona bliska.

Skoro pani życie tak bardzo toczyło się wokół poezji – próbowała pani ją również pisać?

Widziałam w pana oczach, że zada pan to pytanie. Coś tam próbowałam, ale wychodziły same bzdury, jeśli mam być szczera… A ponieważ jako Bliźniak nie jestem zbyt cierpliwa i mam mnóstwo zainteresowań, póki co, niczego fajnego nie stworzyłam. Na pisaniu człowiek musi się skoncentrować, wciąż czegoś „próbować” aż pewnego dnia odkryje, że w końcu coś mu wyszło i da się to obronić, że jest z tego zadowolony.

A teksty piosenek?

Tekstu żadnej piosenki też nigdy nie napisałam. Wiele osób w moim otoczeniu się temu dziwi, bo uważają, że dałabym radę. Ale ja do tego wszystkiego podchodzę zbyt poważnie, nie chcę pisać za wszelką cenę. Mam dość wysublimowany gust i uczucia – i sporo samokrytyki.

Bywa, że profesjonalny tekściarz pisze mi tekst, a mnie się ten tekst nie podoba, nie pasuje mi do muzyki albo nie jestem w stanie się z nim utożsamić. To dość nieprzyjemna sytuacja i nie lubię załatwiać takich spraw, bo nie chcę nikogo urazić. Często znajdywaliśmy rozwiązanie, tekściarz przychodził z czymś nowym, ale czasami niestety nie wychodziło. Nasza praca to wieczne poszukiwania…

Być może nie pozostanie pani nic innego, jak pisać teksty samodzielnie.

Byłoby to oczywiście idealne, ale jak mówię, jestem wymagająca, a sama nie jestem na razie w stanie tego robić… Ma pan jednak rację, cieszyłabym się, gdybym choć od czasu do czasu sama napisała sobie jeden ładny tekst, tak jak choćby Hanka Zagorová, która pisze dla siebie piękne teksty, a ja ją za to szczerze podziwiam.

Niech pani chociaż spróbuje.

Może i spróbuję. Jak mówi Petr Janda: „Wciąż gram, stale coś komponuję, potem większość wywalam, ale coś zostaje”. I to jest ta droga do kreatywności: tworzyć, tworzyć, tworzyć. Teoretycznie więc mam to przetrenowane… (śmiech)

Na pewno miałaby pani o czym pisać. Swoją drogą, śpiewała pani podobno też na ulicy.

To była fantastyczna szkoła życia. Zaczynałam śpiewaniem na ulicy z zespołem Koryto jeszcze przed rewolucją. Graliśmy na przeróżnych targowiskach praskiego Starego Miasta, na przykład na Výstavišti albo na Moście Karola. Nasz repertuar bazował na Karlu Hašlerze, starych praskich piosenkach i na morawskich pieśniach ludowych, czerpaliśmy też ze Sušila…

Byliśmy taką kostiumową trupą, ale graliśmy muzykę dobrej jakości, instrumentaliści byli cudowni, robiliśmy wrażenie prawdziwych i autentycznych. Muszę powiedzieć, że sprawiało mi to frajdę i lubię wspominać ten okres.

Jakie to było doświadczenie?

Była to dla mnie świetna szkoła. Okazja żeby się całkowicie rozluźnić i śpiewać bez tremy. Na Moście Karola niczego się nie bałam. Zawsze sobie mówiłam: tu nie mam niczego do stracenia, mogę się za to czegoś nauczyć. A do tego jeszcze zapłacą mi do futerału.

Dało się w ten sposób dorobić na życie?

Zdecydowanie. Nie przejadaliśmy od razu wszystkiego po występie. (śmiech)

Docieramy do historycznego punktu, jakim jest 17 listopada 1989. Co aksamitna rewolucja oznaczała w pani życiu?

Byłam zachwycona, że coś takiego się dzieje! 17 listopada 1989 miałam ze Znamením dechu występować w brneńskim klubie uniwersyteckim. Oczywiście niczego nie było, dyskutowaliśmy o tym, co dzieje się w Pradze a potem wszystko ruszyło.

Ulżyło mi, gdy dotarłam do Ołomuńca do akademika, gdzie wszyscy żyli tymi wydarzeniami. Iskra przeskoczyła, nikt się nie bał i nagle sformował się komitet strajkowy. Poza drobnymi wyjątkami wszyscy studenci włączyli się w bieg wydarzeń, malowali plakaty, roznosili je, robili co się dało…

Ja wtedy napisałam własnoręcznie nieskończoną ilość razy: „Wolność dla Standy Devátého!”.

Tak, pamiętam: Stanislav Devátý został w roku 1989 skazany na karę więzienia, ale udało mu się przed aresztowaniem uciec do Polski , która była już wtedy wolna.

To były intensywne i gwałtowne czasy, pełne nadziei i oczekiwań, ludzie stale się schodzili, krzyczeli, wszystko pulsowało, ale jednocześnie – co ciekawe – wszystko to było bardzo tolerancyjne. To było ogromny zwrot polityczny, jednak na poziomie i z elegancją. Ludzie wymieniali poglądy, ale nie obrażali się i nie okładali się tak jak dziś.

Ja miałam wtedy dwadzieścia dwa lata i rewolucja już od pierwszej minuty dodała mi skrzydeł. Rodzice mówili mi wprawdzie, żebym była ostrożna, mówili „przede wszystkim w nic się nie wpakuj, bo wywalą cię z uczelni”, ale mnie wlatywało to jednym uchem i wylatywało drugim. Wierzyłam, że wylecą ci, którzy chcieliby wyrzucić mnie, a nie ja.

Ta euforia pierwszych lat po rewolucji była cudowna. Stało się to, czego wszyscy sobie życzyli. Ludzie byli szczęśliwi.

Jacy są dziś?

Wielu niestety zgorzkniałych, inni nawet tęsknią do poprzedniego reżimu, czego za bardzo nie rozumiem.

Zgorzkniałe jest tylko stare pokolenie?

Ale gdzież tam! Niedawno dyskutowałam na ten temat z pewnym młodym człowiekiem, którego całkowicie wyprała kampania SPD. To delikatny temat, ale dla mnie oczywiste jest, że demokracja nie musi tu być automatycznie na zawsze, trzeba być czujnym, śledzić poważne źródła informacji i starać się orientować w dzisiejszych krzykliwych, czasami nieprzejrzystych czasach. Sama często mówię sobie, że nie wiem już, w co powinnam wierzyć…

Ekstremalne poglądy bazujące na naginaniu i deformowaniu wydarzeń historycznych są w społeczeństwie coraz powszechniejsze, pani też odnosi takie wrażenie?

To bardzo niesmaczne i wydaje mi się okrutne i bezwzględne, również w stosunku do najstarszego pokolenia, które odchodzi… Negowanie holokaustu i zbrodni wojennych, nie przyszłoby mi do głowy, że to mogłoby się stać…

Tak więc i trzydzieści lat po rewolucji wciąż jest o co walczyć?

Zdecydowanie, walka wciąż się nie skończyła!

W latach dziewięćdziesiątych byłam zadowolona, gdy myślałam, że Václav Havel – w moich oczach po prostu cudowny człowiek – wyprowadził nas z ciemności w światłość. Ta walka, to nasze codzienne starania o naszą wspólną przestrzeń…

Wspomina pani Václava Havla. Pani dawny partner i ojciec pani syna Bořek Šípek był nie tylko pracującym dla Havla architektem, ale także jego bliskim przyjacielem. Rzecznik Havla Ladislav Špaček, powiedział: „Tworzyli nierozłączną parę i byli razem bliskimi przyjaciółmi aż do śmierci Havla”. Kim Václav Havel był dla Pani?

Václava Havla zawsze ogromnie szanowałam. Szanuję również jego żonę Dagmar za to, że dba o jego przesłanie, między innymi dzięki ich fundacji VIZE97, która ma bardzo szeroki i oszałamiający zakres działania.

Sama bardzo lubię chodzić na przeróżne wykłady w Pražskej křižovatce (międzynarodowe centrum duchowe Pražská křižovatka w desakralizowanym kościele św. Anny jest jednym z projektów Fundacji Dagmar i Václava Havlów VIZE 97 – przyp. MO) i przyznawanie nagród tej fundacji. Dagmar inicjuje przeróżne spotkania artystów, filozofów, polityków, naukowców i innych osobowości, łącząc generacje, włączając w to młodych ludzi… Bardzo ją za to podziwiam, to działalność zasługująca na najwyższe uznanie: trzymanie tej „havlowskiej linii”. Z odejściem Václava Havla straciliśmy osobę, której mądrość, odwaga i nieskazitelny charakter mogły być dla nas drogowskazami…

Václav Havel był dla mnie symbolem osoby, która była bezkompromisowo konsekwentna i wspaniale reprezentowała nas przed całym światem. Nie był tylko postacią krajowego czy europejskiego formatu, ale znaną na całym świecie gwiazdą intelektualną i polityczną. Ile takich osób mamy? A że i on nie ustrzegł się błędów czy pomyłek, jak to pięknie napisał w jego biografii Michael Žantovský? Przecież i on był tylko człowiekiem. Ale jego odwaga i jego serce były niezaprzeczalne. Umiał bronić swoich poglądów, nie tylko w sposób, w jaki mówił…

Filozofię Václava Havla widziałam też w postawie życiowej mojego byłego partnera Bořka Šípka. Gdy on się na coś zdecydował, to tak już musiało być. Można było na nim w stu procentach polegać. Był bezpośredni, sprawiedliwy, ale też wspaniałomyślny, dobry, szczodry… Bardzo lubił Václava i choć był straszliwie zapracowany, zawsze miał dla niego czas i pracował dla niego ponad zakres swoich obowiązków.

Zawsze czułam się zaszczycona, gdy mogliśmy odwiedzić Václava w domu na ulicy Dělostřeleckej albo na Zamku. On też często nas odwiedzał, szczególnie lubił tajską restaurację Bořka, czyli Arzenál na ulicy Valentinskej.

Po rewolucji znalazła pani zatrudnienie w teatrze Semafor. To był chyba wielki skok w pani karierze, prawda?

Zdecydowanie tak. W Semaforze byłam jakieś pięć lat i było to ogromne doświadczenie zarówno zawodowe, jak i w wymiarze czysto ludzkim. Pan Jiří Suchý je wspaniały… To wszystko co robi i umie, do tego na wysokim poziomie: tekściarz, poeta, kompozytor, teatrolog, filmowiec, grafik, artysta, reżyser… a na pewno jeszcze o czymś zapomniałam… Niesamowity człowiek! Częściowo pisałam o nim pracę dyplomową, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że pewnego dnia będę z nim pracować. Jego piosenki i poezję kochałam dużo wcześniej, zanim poszłam do Semaforu na konkurs. To niezmiernie uczynny i aktywny człowiek, prawdę mówiąc żyjąca legenda, prawdziwa ikona. Lubi ludzi a ludzie lubią jego.

Kiedy widziała go pani ostatni raz?

W zeszłym roku w październiku. Grał „u siebie w teatrze” z Orkiestrą Václava Marka. Robił im chrzest płyty, w której sam miał jako autor udział, a także zagrał z nimi na żywo. Śpiewał i trochę tańczył, nagle wyleciał mu z głowy tekst, został jednak absolutnie spokojny, a wtopę skomentował słowami „Nie bójcie się, zaraz ruszy…”. Ruszył i kontynuował a po zakończeniu piosenki powiedział: „Już sobie przypomniałem…”, a żebyśmy niczego nie stracili, wyrecytował brakujący tekst. Ludzie się śmiali i zrobiła się taka zwyczajna ludzka atmosfera, szczera, wszystko to, co u Jurka Suchego tak bardzo lubimy…

Niedawno rozmawiałyśmy o nim z Sabriną Laurinovą, z którą grałyśmy razem jeszcze w pasażu Alfa. Zgodziłyśmy się co do tego, że Samafor był rewelacyjny pod tym kątem, że nikt niczego tam nie udawał, nie było tam miejsca na zgrywanie się czy fałsz…

Co robi pani dla zdrowia? Bo wygląda pani naprawdę dobrze…

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że mam dla siebie sporo czasu, bo syn jest już prawie dorosły. Wykonuję wolny zawód, nie chodzę do pracy i tylko ode mnie zależy, jak zorganizuję swój czas… A poświęcam się swojemu zawodowi, śpiewaniu, sportowi, nauce i tak dalej. Mój czas jest póki co w moich rękach, co daje mi wolność. Wolność w takim znaczeniu, że tylko ja decyduję o tym, czym ten czas wypełnię, co z nim zrobię i w co go zainwestuję.

Staram się regularnie uprawiać sport, już choćby z tego względu, że przed laty zaczęłam mieć problemy z plecami. Regularnie pływam, praktykuję jogę, biegam, jeżdżę na rowerze, w zimie jeżdżę na nartach i kiedy tylko mogę, staram się spędzać czas na łonie natury. Odpowiada mi zdrowy styl żywienia, przekładam jakość nad ilość.

W efekcie bardzo się wyciszyłam. Zniknął ten krytyczny i wciąż niezadowolony głos wewnętrzny. Nie mówię, że zniknął zupełnie, ale „wtrąca się” w moje życie zdecydowanie rzadziej niż kiedyś. Stało się to dla mnie taką jakby drogą…

A dieta?

Dziś smakują mi już tylko zdrowe potrawy. Nie mówię, że nie zjem kaczki czy schabowego z kapustą, ale częściej jem lżejsze posiłki, lubię warzywa, radzę sobie ze strączkami, kocham lekkie kremowe zupy itd. Z tłustymi daniami od dawna mi nie po drodze a za słodkim też jakoś zbytnio nie przepadam. W zasadzie nie pasuje mi, żeby być zmęczoną po posiłku. Jednocześnie potrzebuję posmakować potraw, jedzenie to dar i cudowny element życia, który szkoda byłoby stracić. Pilnuję też, by organizm dostał odpowiednią ilość witamin i minerałów ze świeżych składników.

A suplementy żywnościowe?

Bardzo pokochałam zioła. Lubię popijać przeróżne herbatki a wyciągi z nich wyleczyły mi niejeden problem skórny czy wszelkiego rodzaju problemy gastryczne. Śledzę „cztery pory roku” i koncentruję się na tym, co w trakcie każdej z nich przyroda ma mi do zaoferowania.

Dzięki koleżance Martinie Stoklasovej, która pracuje w firmie SUPERIONHERBS, poznałam grzyby reishi. Pewnego dnia sprezentowała mi po przyjacielsku opakowanie, a ponieważ ja już byłam świadoma i czytałam o nich, zaczęłam je ufnie próbować…

W oparciu o własne doświadczenia mogę je polecić. Reishi wprowadzam do diety szczególnie jesienią, ponieważ zdecydowani poprawiają odporność. Namówiłam na ich stosowanie także syna i rodziców, cieszę się że wszystkim nam pomagają.

Gdyby ktoś planował zacząć stosowanie grzybów reishi, mogę mu z czystym sumieniem polecić właśnie firmę SUPERIONHERBS, ponieważ oferują najlepsze ekstrakty w topowej jakości i ze sprawdzonych źródeł.

Ale też nie uważam, że jakikolwiek suplement diety zrobi ze mną cuda. Znów muszę podkreślić, że zdrowe życie to temat złożony. Jeśli podchodzisz do niego poważnie, musisz być wobec siebie szczery i spojrzeć na to szerzej: sen, alkohol, stres, relacja z sobą samym…

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że poskromienie swojego ego to zadanie i proces na całe życie. Miło mnie to zaskoczyło, ponieważ ego gwiazd showbiznesu są najczęściej duże. Którędy wiedzie pani droga do wewnętrznego spokoju? Jest pani wierząca?

Wciąż jestem w drodze… Czasami wygłaszam grzeszną tezę, że żałuję, że nie zostałam wychowana w wierze. Wydaje mi się, że dla osoby wierzącej wiara stanowi duże wsparcie w czasach radości i smutki, taki kompas… Oferuje dużą pomoc w poszukiwaniu prawdy… Droga człowieka wierzącego też na pewno wiąże się z bólem, ale chyba jednak mniej niż droga nas, czyli osób, które daru wiary nie mają. Już od dawna czuję, że wiara to opoka – nie laska, jak się czasem w żartach mówi. Wiara daje konsekwencję. Jasno określa dobro i zło, a gdy człowiek trzyma się jej zasad, to nawet jeśli stwierdzi, że się pośliznął i upadł, łatwiej mu wstać i iść dalej.

Osobiście muszę powiedzieć, że w ostatnich dekadach bardziej niż chrześcijaństwem, interesowałam się kulturami wschodu. Podoba mi się to, że filozofia i religia kultur wschodu szanuje człowieka i fakt, że może robić błędy, są dla niego łaskawsze i nie grzmią tyle nad jego wadami. Podoba mi się też, jaki nacisk kładzie na „teraz”, autentyczne przeżywanie, uspokojenie się, zrozumienie życia i wdzięczność za nie. Interesuję mnie też takie tematy jak współczucie i przebaczenie.

Ma pani przyjaciół również wśród chrześcijan?

Mam i bardzo dobrze czuję się w ich towarzystwie. Nikomu nie chcę niczego perswadować, choć akurat koncepcja grzechu, jak już mówiłam, nie przemawia do mnie. Dopuszczam wszystko, dając tym samym wolność i sobie samej. W ten sposób żyje mi się lepiej, choć ostatecznej wolności mi to jeszcze nie dało. Zawsze, gdy umiera ktoś, na kim mi zależy, czuję się strasznie. Tego człowieka ogromnie mi brakuje, jest mi smutno i choćbym sto razy sobie powtórzyła, że może jest jeszcze jakiś inny wymiar, nie pomaga mi to…

Podziwiam wszystkich, którzy w rozwoju duchowym zaszli tak daleko, że potrafią w spokoju przyjąć śmierć swoich bliskich, ja tego póki co nie potrafię.

Bardzo podobało mi się, gdy w programie Twoja twarz brzmi znajomo zaśpiewała pani i stepowała Singing in the rain. Bardzo lubię tę piosenkę, to taka ładna i dowcipna apoteoza życia i miłości. Jest coś, co chciałaby pani jeszcze w życiu osiągnąć, czy już raczej pozwala tylko pani życiu płynąć i śpiewa sobie pani w deszczu?

Gdzieżby, wciąż mam różne marzenia – prywatne i zawodowe. Na emeryturę zdecydowanie się nie wybieram i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, bym kiedykolwiek ją planowała. Jestem aktywną osobą i czuję się szczęśliwa na scenie. Póki będę w stanie śpiewać, póki ktoś będzie chciał tego słuchać – idę do przodu…

Czego życzyłaby sobie pani najbardziej?

By być szczęśliwą i mieć poczucie, że ludziom jest ze mną dobrze. I żeby na moim niebie zaświeciła się jakaś nowa gwiazdka.

Bardzo tego pani życzę, Leono. Dziękuję za rozmowę!

nieje

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *